niedziela, 24 grudnia 2017

Opowieść Wi(dmo)gilijna...

Deszcz nie odpuszczał już od dobrych kilku dni. Zdarzały się co prawda momenty, że padał mniej, zdarzały się nawet chwile, że przestawał padać zupełnie. Jednego wieczoru widać było nawet gwiazdy na niebie (przez jakąś godzinę, okno pogodowe czy jakoś tak...). Jednak deszcz nie odpuszczał, wracał jak bociany na wiosnę. Piękny grudzień, nie ma co.

"Rześko..." pomyślał Pan Kot, strzepując z futerka krople zimowego deszczu. "Już wolałbym to zimniejsze, białe. Przynajmniej futerko się tak nie moczy..."
Przysiadł pod wysuniętym daszkiem stodoły i wpatrywał się w moknące na podwórku kury. Tym ptaszyskom najwyraźniej nie przeszkadzało, że pada. Woda bynajmniej nie spływała po nich jak po kaczce. Jednak trzeba było chodzić, grzebać w ziemi, chodzić znowu i znowu grzebać.
Ot, kurze życie.
Pan Kot nie lubil deszczu. Grząska, nasiąknięta wodą ziemia w niesamowity wręcz sposób absorbowała ciepło z łapek. Po co ziemi było potrzebne to ciepło? Padające krople, w przeciwieństwie do śnieżynek, nie odbijały się od futerka, zamiast tego natychmiast się w nim chowały. Po co one szukały tam schronienia? Wiatr nie niósł za sobą zapachu świeżości, a ostry swąd dymu z komina. Dlaczego nie jedliny i tłuściutkich myszek?
Pan Kot nie znał odpowiedzi na te pytania. Wiedział za to, gdzie chce się znaleźć. W suchym domu, przy ciepłym kaloryferze, w pachnącym choinką pokoju.
"To dziwne drzewko jest interesujące... Muszę mu się przyjrzeć bliżej" zdecydował Pan Kot. "Ale najpierw coś zjem. Wysuszę też łapki i futerko. A później znowu coś zjem. Tak, zdecydowanie coś zjem."
Ruszył więc w kierunku domu najeść się i wysuszyć. Na dzisiaj dość spacerów. Norma wyrobiona.
Kilkoma susami dotarł do płotu, wdrapał się nań z łatwością, i ze sztachetowego szczytu rozejrzał się ostrożnie. Psa nie było w zasięgu wzroku. Pewnie deszcz zagonił go do budy, toteż droga do domu stała otworem. Już kilka chwil później Pan Kot wstępnie doprowadzał do porządku swoje futerko, czekając pod drzwiami wejściowymi na pierwszego człowieka, który łaskawie wpuści go do środka.

(Naprawdę chciałbym napisać, że jest pięknie.)
Mróz wesoło trzaska pod butem, maluje kwieciste wzorki na szybach, barwi na biało parę oddechów. Promienie słońca rozszczepiają się na miliardy refleksów w śnieżnych okruchach, zdmuchiwanych raz za razem z dachów i z konarów drzew przez delikatny wietrzyk. Biały puch otula ziemię, która pod tą swoją zimową kołderką zapadła w sen i odpoczywać będzie aż do wiosny. Zima rozgościła się na dobre...
(NAPRAWDĘ chciałbym tak napisać...)
...ale tylko w kalendarzu. Za oknem krajobraz jest szary, rozciągnięty, mokry. Zupełnie jak biały podkoszulek wyjęty z pralki po czterdziestym praniu. Albo jak rozjeżdżony śnieg. Ile bym dał nawet za taką namiastkę śnieżnej zimy! Zamiast tego mamy deszcz, wiatr i jesień, która najwyraźniej zabłądziła i nie może znaleźć drzwi wyjściowych.
Niektóre rzeczy jednak muszą być zrobione, nawet wtedy, gdy nie ma zimy a pogoda, delikatnie mówiąc, nie jest sprzyjająca. Ubrana choinka to mus, barszcz z uszkami również, że o ulepionych pierożkach nie wspomnę. No i jeszcze świąteczne dekoracje na zewnątrz. Światełka najpiękniej wyglądają przyprószone śniegiem, jednak ten deszcz... cóż, taki mamy klimat.
I tutaj wchodzą one, całe na zielono... ŚWIATEŁKA CHOINKOWE! I co roku ta sama śpiewka:
Kable poplątane.
Żaróweczki pogubione. Oraz popalone.
Rozplątywanie chwilę trwa, uzupełnianie braków również. Ale dopiero po tych dwóch czynnościach następuje najlepsze... pierwsze podłączenie. Nie świeci połowa. Cóż za zaskoczenie. Siadam na kanapie z kubkiem kawy w dłoni i smętnie wpatruję się na światełka, w których świeci co druga lampka.
"Andrzej, to jebnie!"
Pan Kot, najedzony i z podsuszonym futerkiem, paradnym krokiem wchodzi do pokoju. Przystaje zaskoczony, widząc na podłodze zasieki z lampek. Kieruje na mnie swój wzrok, oblizując się jeszcze po ostatnim posiłku.
"Co, znowu się zaczyna?" widzę pytanie w jego oczach. W dziwny sposób politowanie w tym spojrzeniu motywuje mnie do podjęcia walki. Upijam łyk kawy, odstawiam kubek, zamieniając go na baterię, i rzucam się w wir sprawdzania żaróweczek.
Pierwsza nieświecąca okazuje sie okej, druga i trzecia też, czwarta spalona.
- Mam cię... - mruczę pod nosem, wymieniając bezużyteczną lampkę na nową.
Brak poprawy. Sprawdzam kolejne. Dwunasta również spalona, jednak po jej wymienieniu, sukces! Teraz świeci już 3/4 żaróweczek! Spoglądam na Pana Kota. Siedzi niedaleko i zupełnie olewa moją bitwę, czyszcząc łapkę. Zaciskam zęby.
Sprawdzam kolejne żaróweczki, nieuchronnie zmierzając do końca łańcucha światełek. W dalszym ciągu nie świeci co czwarta, a tych do sprawdzenia zostało już niewiele. Jeszcze tylko pięć, cztery, trzy... przedostatnia spalona! Wymieniam.
Całkowity sukces, komplet lampek jarzy się wściekle wszystkimi barwami tęczy! Wracam na kanapę z kubkiem zimnej już kawy i podziwiam swoje dzieło. Triumfalnie spoglądam na domowego drapieżnika. Pan Kot, najwyraźniej zachęcony moim spojrzeniem, wskakuje mi na kolana i obserwuje ze mną pole mojej chwały. Po chwili jednak odwraca wzrok w moją stronę i gapi się natrętnie.
"To dopiero połowa roboty, dobrze wiesz, że musisz je jeszcze zawiesić..." mówi jego wzrok. "A zawieszanie jest trudne. Nie chcę Cię martwić, ale..."
- Tak, tak, wiem, zawieszanie, nie musisz mi przypominać... - irytuje mnie jego czarnowidztwo i brak wiary. - Zobaczysz, w tym roku świecą wszystkie TERAZ i po zawieszeniu TEŻ będą!
Wypraszam Pana Kota z kolan.
Idę dokończyć bój, zawieszając światełka na drzewku przed domem.

Dzieło gotowe. Wszystko wisi jak należy. Niczego nie zgubiłem. Nic się nie porwało. Pora zacząć show!
Podciągam przedłużacz.
Podłączam go do prądu.
Wpinam światełka.

Połowa nie świeci.

W oknie siedzi Pan Kot. Wiem, że mnie obserwuje.
Nie mam zamiaru patrzeć mu w oczy.

Co roku ta sama śpiewka.

***
Ogłoszenia Parafialne! :)
Dzisiaj proza, mam nadzieję, że dotrwaliście do końca. Razem z Panem Kotem pozdrawiamy i dziękujemy za uwagę!
Jeśli chodzi o tworki, mam przygotowany już Tryptyk Noworoczny. Trzy utwory na trzy ostatnie dni roku! :) Będą to dość świeże tworaski. WidmoRetro, czyli coś z zamierzchłej przeszłości, przybędzie w styczniu.

A teraz coś miłego, mam nadzieję. Życzenia!
Cóż ja mogę Wam życzyć... ciepła uścisków i uśmiechów, pocałunków pod jemiołą i podjadania cukierków z choinki, braku plam po barszczyku i niech Wam ryba nie stanie ością w gardle! A na koniec miłości, miłości, MIŁOŚCI!
Dzisiaj Widmo mówi ludzkim głosem. Życzę więc i sobie, abyście ze mną byli jak najdłużej.
Widmowych Świąt, Najmilsi!
:)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz